Rozdział szesnasty
Wilki
– I jak, wyżyje?- spytał Sebastian powracającego z ekonomówki Wacława.
– Panna Rubinowska czyni co w jej mocy, ale nie podejmuje się wyjąć kuli, która utkwiła zbyt blisko serca. Najbliższy lekarz zaś jest w Lubowli, lecz to ponoć partacz.
– Spytaj jej, czy ranny wytrzyma podróż- zadecydował Sebastian- a jeśli tak, trzeba zaraz mościć sanie. Odeślemy go do Krakowa pod dobrą opieką. Lepszego starania niż u ojców duchaków mieć nie będzie. Dam mu list instancjonalny1 i pieniądze na drogę choćby do samego Połocka, jak już przyjdzie do zdrowia. Należy mu się za niewinne posądzenie – spojrzał z wyrzutem na Atoka.
– Cóż pan chcesz? – bronił się Inka. – To Hiszpan, kogo można było bardziej podejrzewać?
– A kogo teraz podejrzewacie?
Roca Yupanqui, do którego tym razem było adresowane pytanie, wzruszył ramionami, zaś Benesz odparł:
– W szczególności nikogo, lecz mam dziwne przeczucie, że niebezpieczeństwo czai się gdzieś blisko. Opowiadałem wam o śmierci tego wścibskiego chłopaka, Staszka. Ten mord wciąż pozostaje niewyjaśniony.
– Cenię twego policyjnego nosa, jednak tym razem chyba nie masz racji – powątpiewał Sebastian. – Chłopiec mógł naprawdę popełnić samobójstwo, a ostatni atak przyszedł z zewnątrz, jak należało się spodziewać.
– Ale ktoś go bardzo zręcznie zaplanował – upierał się Wacław. – Baczyński już nie dowodzi, Łazarczyk jest na to za głupi, więc kto? Brama też się sama nie zaryglowała od środka. Mogli to uczynić zbóje, lecz mógł i kto inny. Ja tam na wszelki wypadek pozbyłbym się z zamku wszystkich obcych pod byle pretekstem.
Sebastian machnął ręką bagatelizująco.
– Nadtoś podejrzliwy. Lepiej rozejrzałbyś się po okolicy, czy tam aby nie kręcą się jakieś osobliwe indywidua.
Ponieważ Atoc, choć nie bez wahania, zdawał się podzielać zdanie Sebastiana, a Roca swoim zwyczajem nie wypowiadał się, Wacław nie próbował ich przekonywać. Poszedł do Rubinowskiej w sprawie rannego Hiszpana.
Sprawa ciekawskiego pachołka, uduszonego i powieszonego, nie dawała mu spokoju. Było w tym morderstwie i okrucieństwo i jakaś szydercza nonszalancja. Świętej pamięci komisarz Schwarzfuchs był jednak stróżem prawa, przebiegłym i bezwzględnym, ale nie mordującym z zimną krwią. Gdyby chłopak wszedł mu w paradę, znalazłby mniej drastyczny sposób rozwiązania problemu. Z kolei byłby to mord w stylu Baczyńskiego, ale ten nie zabijałby swojego oka i ucha tak ostentacyjnie, nie ujawniwszy, prędzej czy później, swego autorstwa. Był próżny i lubił się popisywać. Natomiast z tego, co mówił Sebastian, taka zbrodnia byłaby bardzo w stylu tej, jak jej tam…Supremy. A to oznaczało, że przynajmniej jeden agent inkwizycji przeniknął do zamku.
*
W styczniu nadciągnęły tak straszne mrozy, że najstarsi ludzie podobnych nie pamiętali. Chłopi bali się opuszczać domy nie tylko z lęku przed zamarznięciem, ale także z obawy przed wilkami. Co prawda płowa zwierzyna na kopnym śniegu stanowiła łatwy łup dla leśnych drapieżców, lecz wilków tej zimy było takie zatrzęsienie, że wygłodniałe zakradały się do zagród. Od zmierzchu do świtu rozlegały się wilcze wycia, a psy z podkulonymi ogonami garnęły się do zabudowań.
W takiej sytuacji hrabia nie opuścił zamku, niemożliwe też było pozbycie się z niego kogokolwiek. Zresztą czas jakby przyznawał rację Sebastianowi, ponieważ ponad miesiąc upłynął spokojnie, a dzięki gościom nawet dość wesoło.
Dopiero w połowie lutego mrozy zelżały na tyle, że opuszczenie zamkowych murów stało się możliwe. Akurat kończył się okres zapustów i nastały ostatki, hrabia zaproponował więc, by w Tłusty Czwartek urządzić zajazd na należący do Jungenfelda dwór w Łapszach Niżnych. Zgłodniałe ruchu i urozmaicenia towarzystwo skwapliwie podchwyciło pomysł, wyjąwszy Inków, którzy nie chcieli opuszczać zamku. Palocsay kazał wyszykować sanie i zarządził, by wszyscy uczestnicy kuligu wystąpili w przebraniach.
Wacław, który przygotował sobie strój Tatara (głównie ze względu na prostotę wykonania – jego głównym elementem był barani kożuch odwrócony runem na zewnątrz), rankiem w dniu sanny poczuł się bardzo kiepsko. Co prawda już wcześniej trochę kwękał, ale tego dnia ledwo trzymał się na nogach i dlatego z ulgą zrezygnował z zabawy, zwłaszcza gdy okazało się, że Anna też wymówiła się w ostatniej chwili.
Ostatecznie wyruszono w dwoje sań. Pierwsze, kunsztownie wymodelowane na kształt łabędzia i wybite czerwonym suknem, zajęli hrabia z Francuzem, markotnym, bo pierwotnie miał jechać z Rubinowską. Palocsay prezentował się komicznie w przebraniu Murzyna, a razem z Gaskończykiem w stroju Turka wyglądali jak Kacper i Melchior, którzy zgubili Baltazara i właśnie wybierali się go szukać. Poszóstny cug tworzyły kare konie w ozdobnej uprzęży z janczarami i z grzywami zaplecionymi w warkoczyki powiązane kolorowymi wstążkami. Środkowego konia dosiadał kierujący zaprzęgiem forszpan.
Za nimi, w saniach z wysokim oparciem i figurą anioła z przodu, zasiadał Sebastian de Berzeviczy z ojcem Franciszkiem. Pierwszy udawał chłopa, drugi – Żyda. Ich zaprzęg też prezentował się okazale, gdyż złożony był z samych siwków.
Z trzecich, najmniejszych i najlżejszych sań, o płozach wysoko z przodu wygiętych i zwieńczonych smoczym łbem, wypinano konie.
Wyruszyli w samo południe. Oba zaprzęgi ustawiły się obok siebie na podjeździe, zaraz za bramą i hrabia zawołał:
– Kto przegra, stawia beczułkę grzanego półtoraka2!
Świsnęły bicze i sanki pomknęły w dal. Za nimi pogalopowała zbrojna eskorta. Wacławem wstrząsnął dreszcz. Machnął jeszcze raz odjeżdżającym, raczej żeby się rozgrzać, bo nie mogli go już widzieć, i powlókł się z powrotem na dziedziniec. Widząc, że Juraj wciąż marudzi przy saniach, zarządził zrzędliwie:
– Na co czekasz? Wyprzęgaj.
– Poczekaj!
Odwrócił się i zrobiło mu się od razu cieplej, tak oszałamiająco prezentowała się Anna w stroju Cyganki.
– Cóżeś pan taki zdziwiony? Czyżbyś naprawdę nie miał ochoty na sannę?
– A pani ją odzyskałaś?
– A może nigdy nie straciłam?
W zielonych oczach zobaczył nie tylko radość z udanego figla, ale i obietnicę. Natychmiast zapomniał, że przed momentem ledwie powłóczył nogami, poczuwszy w sobie ogromny przypływ energii.
– W takim razie muszę uzupełnić ekwipunek. Migiem wracam.
Pobiegł do świetlicy i wrócił z łukiem i strzałami. Teraz wyglądał rzeczywiście jak prawdziwy Tatar. Uwadze Rubinowskiej umknęło, że w napięciu łuku musiał mu pomóc Juraj, jemu za to nie umknęła ani kwestia własnej słabości, ani inna, mniej rzucająca się w oczy.
– Brakuje jednej strzały – zauważył. – Było ich dwanaście.
Wydęła wargi.
– Czy to ważne? Chyba nie zamierzasz ich używać? Zapodziała się gdzieś, albo pan się pomyliłeś w rachubie.
Nie spierał się, chociaż był zupełnie pewny swego. Przecież kiedyś policzył strzały dokładnie i był ich równy tuzin. W sumie była to rzecz błaha i zarejestrował ją tylko odruchowo.
– Tamtych już nie dogonimy, mają większe zaprzęgi i godzinę przewagi – zauważył z poczucia odpowiedzialności, spoglądając z niepokojem w niebo. – Dobrze, jeśli przed zmierzchem dotrzemy na miejsce.
– Cóż to, lękasz się waść? Zdążymy, sama wybierałam konie.
Rzeczywiście, czwórka rosłych kasztanów rwała się do biegu. Musiał przyznać, że dziewczyna dobrze sobie wszystko obmyśliła i bardzo go ucieszyło, że przedłożyła jego towarzystwo nad Gaskończyka. Stanął z tyłu na płozach i chciał wziąć od niej lejce, lecz mu nie pozwoliła.
– Ja powożę! – zastrzegła.
W ostatniej chwili zdążył się złapać oparcia, gdy jak z procy wystrzelili w otwartą bramę i pomknęli w dół zaśnieżonym gościńcem do Falsztyna, podążając po koleinach wyżłobionych w białym puchu przez poprzedników. Mróz zelżał i prószący delikatnie śnieg natychmiast pokrywał ślady cieniutką warstwą. Droga wiła się malowniczo między zboczami gór z lewa a rzeką z prawej strony. Konie szły równo i w dobrej kondycji osiągnęły zabudowania Falsztyna.
Z brzękiem dzwonków wpadli do wsi wzbudzając małą sensację wśród dzieciarni wyległej z chat na dźwięk janczarów. Dziewczyna wyhamowała konie na końcu wsi, przed karczmą „Pod rogacem dwunastakiem”. Dwóch tubylców chwiało się pod szyldem z koślawym rysunkiem zapewne jeleniego, acz bardziej przypominającego krowi, łba uzbrojonego w imponujące poroże zbliżone do rozłożystego krzaka. Wpół objęci, zataczając się mocno, wyśpiewywali na całe gardło:
Palenicka, borowicka, więkso wody połowicka.
Niedarmoś była w śklanej bani, a teraz jeeś w mojej dłoni.
Jo płacem za cie śrybro, złoto, a ty mnie rucos w nowiękse błoto!
– Zapytaj pan ich, czy tamci daleko przed nami, nie mam ochoty gadać z pijakami – zwróciła się Anna do Wacława, który posłusznie wykonał polecenie.
– A beli haj, beli – wybełkotał starszy moczymorda.
– Bee trzi albo i śtyry zdrowaśki, panocku, a wartko jechali – dodał drugi.
– Zmierknie juz – stwierdził pierwszy czkając donośnie. – Ostańcie, panie, w karcmie na nocnik, co beecie bałęgować po ćmoku. Wyzyrka nicego, a i śrybać dadzo. Na hasen wom to przidzie, obacycie. Powiadajo, co wedle Hombarku w huściawie wilcosków cało hurma. Do gardeł wom hipnom3. Nie drańdze, panocku, prisam Bohu – uderzył się w piersi z taką siłą, że aż rzuciło go w zaspę.
– Co on powiedział? – spytał oszołomiony Wacław Annę.
– Że jak się pan boisz wilków, to możesz tu zanocować.
– A panna?
– Ja jadę dalej. Tylko mógłbyś mi pan przynieść kubek gorącego miodu. Zresztą tobie też by się przydał, bo coś marnie wyglądasz.
Gorączka, o której zapomniał ciesząc się towarzystwem dziewczyny, przypomniała o sobie, gdy tylko wysiadł z sań. Na miękkich nogach dobrnął do gospody, pchnął drzwi i przekroczył próg. Nie było tu zbyt wielu klientów, choć przecież wypadały ostatki, i panowała dziwna cisza, jednak Wacławowi było to obojętne, zwłaszcza że dodatkowo osłabiła go fala ciepła zmieszanego z karczemnym zapaszkiem, który z wielką siłą zaatakował jego i tak już zmaltretowany nos. Podszedł do zakratowanego szynkwasu i rzucił Żydowi na blat monetę.
– Dwa kubki grzańca, tylko duchem.
– Kogóż my tu widzimy? Czy to chan tatarski, czy też sam baron Dondangen raczył zaszczycić te skromne progi?
Wacław obrócił się na pięcie. Na wprost, pod okazałym łbem jelenim z ogromnymi rogami, w pełni usprawiedliwiającym nazwę oberży, siedziała czwórka gości, która mogła skutecznie odstraszyć od przebywania w tym samym pomieszczeniu ludzi znacznie odważniejszych od tutejszych wieśniaków. Już nie dziwiły pustki w gospodzie. Baczyńskiego Benesz rozpoznał od razu po opasce na oku. Łysą dawniej głowę pokrywał całkiem bujny zarost, podgolony na staroszlachecką modłę. Hersztowi towarzyszył eks-kapral Chowaniec, Kacper, który ze zwieszoną głową tępo wpatrywał się w dno kufla, oraz czwarty bandyta, nie znany Wacławowi.
– Żydzie! – zawołał Baczyński. – Sam tu dawaj trunek, pan baron napije się z nami.
Wacław wyjął kubki z drżących rąk karczmarza.
– Nie pijam z hultajstwem, mości Baczyński – rzucił za siebie i skierował się do wyjścia.
Oczy watażki zmrużyły się. Kiwnął głową kompanom.
– Przyprowadźcie go.
Wstało dwóch. Kacper nadal usiłował coś wypatrzeć w pustym kuflu. Wacław nie po raz pierwszy brał udział w karczemnej awanturze, mimo iż na ogół ich unikał. Odstawił kubki i przywitał Chowańca złośliwym kopniakiem w podbrzusze, a drugiego, który od tyłu złapał go w pasie, zaprawił łokciem w żołądek. Jednak był chory i jego ciosy nie miały zwykłej siły. Uporali się więc z nim wnet i powlekli do herszta. Harnaś pochylił się nad rzuconym mu do stóp i podejmując go pod brodę, powiedział:
– Oj, nieładnie, baronie, nieładnie taki despekt czynić przyjaciołom. Mogłem nie raz zdusić cię jak kurczaka, gdyś mi deptał po piętach. Nie uczyniłem tego, bośmy obaj żołnierze, co za ojczyznę krew przelewali, ot co!
Benesz ciężko uniósł się na czworaki i spojrzał zbójcy prosto w bezlitosne oczy.
– Nie po drodze nam razem, panie Baczyński. Może i kiedyś byłeś żołnierzem, lecz od dawna zwykły zbój z ciebie, wdowie poślubion4.
Harnaś złapał Wacława za poły kożucha i przyciągnął do siebie.
– Słuchaj, chłopcze – syknął ledwo nad sobą panując. – Lepiej mnie nie drażnij. Myślisz, że nie wiem, co to za ptaszki cię w zamku odwiedziły? Każdy wojak Deniskę pozna na milę. Wiem, że siedzi teraz w Besarabii i ludzi do wojska werbuje.
– I cóż z tego?
– Chcę, żebyś dał mnie i moim chłopcom list instancjonalny do niego. Za gorąco nam się tutaj zrobiło i pora powietrze odmienić.
– A jak odmówię?
– Tego nie uczynisz – zaśmiał się bandyta – bo wtedy doniosę do cyrkułu jakich masz przyjaciół i co z ciebie samego za ptaszek.
Wacław strząsnął jego ręce ze swoich ramion.
– Więc na co jeszcze czekasz? – odparł i odszedł.
Wtem usłyszał za plecami ostrzegawcze gwizdnięcie Kacpra i zdążył odskoczyć na bok, gdy zbójecka ciupaga z furkotem przeleciała mu tuż koło ucha, odbiła się od okratowania i upadła nieszkodliwie na gliniane klepisko. Głowacz z Chowańcem powstrzymywali herszta, który powoli ostygał ze złości.
– To za straty – tym razem Benesz położył na blacie talara, z żalem spoglądając na wystygłego grzańca, którego nie dane mu było wypić.
– Straty? Jakie straty? – zdziwił się arendarz. – Nie ma straty, panie.
– Ale będzie – odparł Wacław i schyliwszy się, błyskawicznie podniósł wałaśkę i odrzucił ją z całą siłą, na jaką go było stać. Wirując w locie, siekierka trafiła w czerep jeleni, który dał nazwę gospodzie. Czaszka rozpadła się na dwoje, a oba rosochate poroża razem z ciupagą spadły na Baczyńskiego i jego kompanów.
– Co tak długo? – powitała Benesza zziębnięta Anna. – Już myślałam, że zamarznę.
– Spotkałem znajomego i nie wypadało zaraz wychodzić.
– A gdzie mój grzaniec?
– Była tylko gorzałka. Ruszajmy – spojrzał niespokojnie w drzwi gospody.- Najlepiej z powrotem.
– Ani mowy. Trzymaj się, waść.
Zacięła rumaki, które także porządnie przemarznięte, ruszyły z kopyta. Obsypali śniegiem spod płóz dwóch znajomych pijaków, toczących się gościńcem do domu. Przystanęli teraz i klnąc otrzepywali się ze śniegu.
– Naozajst zezro if wilcoski, obacys – powiedział pierwszy.
– Przistajem5 – zawtórował mu kompan.
Za wsią droga zaczęła się wznosić i konie zwolniły biegu. Zresztą śnieg prószył coraz obficiej i spowalniał pęd sań. Niebo zasnuły ołowiane chmury. Robiło się szaro, gdy znaleźli się między masywem Hombarku z jednej i Złotnego z drugiej strony. Las po obu stronach schodził ze zboczy ku traktowi, jakby osaczając podróżnych.
– Zawróćmy – zaproponował Wacław po raz kolejny. – Na pewno nie zdążymy przed zmierzchem.
– Nigdy – odparła stanowczo. – Ja się nie cofam wpół drogi.
Przyjemnie było na nią popatrzeć, gdy z zuchwałą miną i zaróżowionymi z zimna policzkami, pewną ręką prowadziła zaprzęg. Kiedy jednak rzucił okiem w innym kierunku, żołądek podszedł mu do gardła, po drodze wywijając salto. Od ściany lasu oderwały się czarne punkty: jeden, drugi, dziesiąty i po skosie, najkrótszą drogą staczały się w dół, zabiegając podróżnym drogę.
– Zawracaj! – wrzasnął i wyrwawszy oniemiałej dziewczynie wodze, starał się obrócić w miejscu zaprzęg, co nie było łatwe z powodu wąskości drogi i zaniepokojenia koni, które zwietrzyły niebezpieczeństwo. W końcu jednak manewr się powiódł i sanie pomknęły chyżo z powrotem.
– Mój panie, to są wilcze maniery! – wrzasnęła mu do ucha oburzona, a oczy jej rzucały stalowe błyskawice.
– Jakie? – zaśmiał się chrapliwie. – Jeżeli moje są wilcze, to co powiesz o tamtych? – wskazał jej kierunek batem, po czym zdzielił konie po zadach.
Obróciła głowę i zesztywniała, z niedowierzaniem wpatrując się w rosnące w oczach sylwetki zwierząt.
– Jezus, Maria; wilcy!
Nie odpowiedział. Wskoczył do sań i biczem poganiał rumaki, wydobywając z nich wszystkie siły. Gnali jak wicher, znad końskich łbów unosiły się obłoki pary. Lecz do Falsztyna mieli jeszcze dobry kwadrans jazdy i wiedział, że wataha ogarnie ich wcześniej.
– Święty Mikołaju, patronie wędrowców, miej nas w swojej opiece – modliła się na głos dziewczyna.
Nie mógł się powstrzymać i roześmiał na głos.
– Cóż pana tak śmieszy? – obruszyła się.
– To panna nie wiesz, że święty Mikołaj, licho wie czemu, patronuje także wilkom? Pytanie, po czyjej dziś jest stronie. Bierz lejce! – rozkazał już bez śladu wesołości w głosie.
Złapała je natychmiast, dając dowód opanowania mimo nieskrywanego strachu, który wyzierał z jej rozszerzonych źrenic. Przekrzykując wycie wichru, który akurat się zerwał oraz świst przecinanego biczem powietrza, zawołała:
– Co zamierzasz uczynić?
– Zobaczysz.
Zdarł z pleców sajdak ze strzałami i wysypał je na siedzenie. Wybrał jedną i założył ją na cięciwę łuku, po czym obrócił się tyłem do kierunku jazdy. Widok, który ujrzał, był przerażający. Wilcza wataha rozsypała się w półksiężyc, którego rogi zaczynały się zaginać, coraz bliżej uciekinierów. Wyginając cielska w wężowatych skrętach, wilki pokonywały kopny śnieg bez widocznego wysiłku. Dało się już rozpoznać poszczególne zwierzęta. Wychudzone, z jarzącymi się ślepiami, wyglądały jak sama śmierć, którą niosły. Naliczył równo dwadzieścia krwiożerczych bestii.
Skóra na końskich grzbietach pokryła się kroplami potu. Strach pchał zwierzęta naprzód, lecz zmęczenie dawało znać o sobie. Prawie niedostrzegalnie sanie zaczęły zwalniać. Zaczekał, aż wilki zbliżyły się na odległość kilkudziesięciu kroków i wziął na cel wielkiego basiora gnającego na skraju lewego skrzydła watahy. Po strzale wilk zwinął się w skoku i w drgawkach padł na śnieg, zostawiając na nim krwawą smugę, zaś biegnący obok drapieżnik zatrzymał się i zaczął szarpać kłami ciało jeszcze żywego towarzysza.
– Touche! – krzyknęła radośnie Anna oglądając się wstecz.
Jednak następna strzała tylko przebiła skórę na karku bestii, która wyszarpnęła ją jednym kłapnięciem kłów i biegła dalej. Kolejny pocisk chybił, ale czwarty znów trafił i pościg stopniał do siedemnastu wilków. Wacław słał strzałę za strzałą, miał ich wszak tylko jedenaście. Przy ostatnim strzale sanie podskoczyły na nierówności gruntu i pocisk zgórował. Biorąc pod uwagę okoliczności, a także to, że od wczesnej młodości nie posługiwał się łukiem, rezultat można było uznać za znakomity. Jednak nie zmieniało to faktu, że trzynaście wilków nie ustawało w pogoni, zbliżającej się nieuchronnie do tragicznego finału.
– Trzynaście! – parsknął na głos szyderczo, ciskając bezużyteczny już łuk na ławkę. – I jak tu nie być przesądnym?
Podjął decyzję. Wrzasnął do dziewczyny:
– Kiedy powiem, skoczysz na konia!
Nie odwracając się skinęła głową na znak, że usłyszała. Sanie zwalniały w oczach.
– Teraz! – ryknął, wypatrzywszy dogodny moment.
Skoczyła odważnie i wylądowała na grzbiecie wierzchowca. Na chwilę straciła równowagę i zdawało się, że spadnie prosto pod kopyta, lecz jakoś udało jej się podciągnąć. W tym czasie Wacław siedział już pewnie na drugim koniu i cięciami szabli uwalniał oba zarówno od balastu sań, jak i od dwóch kasztanów biegnących na przedzie.
Kiedy spojrzał za siebie, zobaczył jak nieszczęsne, zostawione samym sobie zwierzęta, dopada wilcza czereda. Śmiertelny kwik rozszarpywanych żywcem wiernych stworzeń brzmiał mu w uszach jak straszliwy wyrzut. Lecz cel został osiągnięty – w pościgu brało udział już tylko siedem bestii. Wyszarpnął zza pasa jeden z pistoletów i strzelił w tył prawie nie celując. Trafił chyba cudem i znów ubyło jednego prześladowcy.
Wtem kasztan Anny potknął się i upadł ze złamaną nogą. […]