FALA, rzecz o kontrkulturze żołnierskiej z dorzecza Wisły

Przerywnik IV
z którego wynika, że nawet do życia w wojsku można się przystosować

  Wojsko najchętniej ujednoliciłoby wszystko i wszystkich. Wszelkie odstępstwa od szczegółowych norm podanych w regulaminach są niemile widziane. Stąd niepisane żołnierskie porzekadło: „chujowo, ale jednakowo”.
W wojsku nawet wzrost najlepiej było mieć średni. Nie cieszyli się sympatią drągale czyli wyciory, ani też konusy zwane taboretami. Choćby dlatego, że ci pierwsi w marszu za bardzo wyciągali nogi, a drudzy nie nadążali, co zwłaszcza podczas parad i defilad wyglądało komicznie i raziło wyczulone oko zawodowych miłośników musztry.
– Aaaa! – głos szefa kompanii, gdy otworzył szafę i ujrzał skulonego w niej Marka, zabrzmiał niewymowną satysfakcją. – Ciekaw jestem, jak mi, kurwa, podchorąży, wytłumaczycie swą obecność w szafie?
Skurczony Marek wypełzł z mebla, rozwinął swoje 2 m wzrostu i przybrał postawę z grubsza przypominającą zasadniczą. Trochę miał z tym kłopotu, gdyż w cywilu był inwalidą, bodaj drugiej grupy. Z urazem kręgosłupa tak poważnym, że stale nosił gorset usztywniający i nawet porządnie umyć się nie mógł samodzielnie. Komisja wojskowa uznała jednak, iż jest zdolny do wypełniania zaszczytnego obowiązku wobec Ludowej Ojczyzny.
– Melduję, obywatelu sierżancie, że krawat do munduru wyjściowego mi się zapodział i właśnie go szukałem…
– Akurat teraz, gdy reszta trampkarzy zapieprza na rejonach? – ironizował sierżant. – Jaja sobie ze mnie robicie, podchorąży?! Biegusiem na rejony! A za zgubiony krawat też się porachujemy.
Cały czas się modliłem, żeby sierżant nie zamknął drzwi szafy, które tak znakomicie mnie ukrywały, wciśniętego między mebel, a załom ściany. Ale nie, sierżant zapomniał to zlecić Markowi, a sam nie chciał nadwerężać swojej podoficerskiej godności.
Odczekałem, aż ucichły ich koki na korytarzu, po czym wysunąłem się ze swojej kryjówki, wlazłem do szafy, przymknąłem za sobą drzwi i ułożyłem się wygodnie do drzemki. Zdążyłem jeszcze pomyśleć, jak dobrze być w sam raz takiej budowy, aby zmieścić się w kącie przy szafie.
Prawdopodobieństwo, że sierżant jeszcze raz robi obchód, było znikome.

*

   Jednym z kluczowych terminów w wojsku było pojęcie sztuki. „Sztuka” w armii oznaczała pracę wykonaną jak najmniejszym nakładem sił, a mimo to mającą pozór dobrej roboty. Podobne znaczenie miało „maskowanie”.
Cały teren wokół szkoły podzielono na rejony do sprzątania. Za pierwszym razem rozprowadzał nas osobiście nasz porucznik. W odróżnieniu od starszej kadry był to wzorowy produkt akademii wojskowej. Zawsze wymuskany, poważnie traktujący swe obowiązki, nie używający słów w cywilu uznawanych za wulgarne, ambitny służbista.
Jak zwykle byłem na ostatku.
– No, podchorąży – rzekł porucznik, z niesmakiem obrzucając mój żołnierski wygląd, urągający jego poczuciu wojskowej estetyki. – Dla was mam coś extra.
Zaciągnął mnie za węgieł, gdzie leżała sterta gruzu z jakiejś rozbiórki, na oko dobra tona martwej wagi.
– Do obiadu macie to usunąć.
– A gdzie znajdę taczki i łopatę, obywatelu poruczniku?
– Taczki i łopata?! Wy, podchorąży, wciąż rozumujecie cywilnymi kategoriami. Ja od początku przyuważyłem, że z was żołnierz nie będzie. No, ale teraz macie szansę się wykazać. Choć raz spróbujcie pomyśleć po żołniersku. Koniec dyskusji, wykonać!
Ledwo zniknął, zapaliłem fajkę (znaczy: papierosa) i zadumałem się ponuro. Jeśli miałbym w rękach dźwigać odłamki cegieł do oddalonego o pół kilometra śmietnika, nie wyrobię się nawet do kolacji. A co z resztkami zaprawy? Mam ją przenieść w kieszeniach? A poza tym gruzu nie wolno było ładować do kubłów na śmieci, o czym informowała stosowna tabliczka. I co w tej sytuacji, do jasnej cholery, mam zrobić? Rzuciłem peta i wbiłem go obcasem w ziemię z taką siłą, jakby tam leżał sam porucznik. Skurczybyk miał rację, rozumując cywilnymi kategoriami nigdy nie uporam się z tą robotą…
Zauważyłem go w ostatniej chwili i poderwałem się z wygodnego legowiska w trawie.
– No, jak tam, podchorąży, zadanie wykonane? – spytał podejrzliwie i z uwagą jął się przypatrywać gustownemu klombowi pod murem.
Spoglądałem w to samo miejsce z poczuciem uzasadnionej dumy. Ostatecznie sporo wysiłku kosztowało mnie oberwanie gałęzi z pobliskich krzaków i przybranie nimi kupy gruzu tak, aby przypominała kształtną oazę zieloności. Nie, żebym był chwalipiętą, ale efekt doprawdy był znakomity. Z niejaką obawą obróciłem wzrok na porucznika, bo jednak był to kawał służbisty. A nuż nie doceni mojej żołnierskiej pomysłowości?
Docenił. Na usta wypełzł mu uśmieszek.
– No, podchorąży – rzekł cieplejszym niż zwykle tonem. – Może jednak będą z was jeszcze ludzie. A teraz marsz na zbiórkę!
– Panie poruczniku – ośmielony wtrąciłem z poczucia obowiązku. – Do jutra to wszystko zwiędnie…
– Tym się nie martwcie – odparł. – Od jutra rejony przejmuje I kompania.

*

Panika to słowo, które zawodowych wojskowych przyprawiało o nerwowe kurcze, nieżyt żołądka i stany przedzawałowe. „Panika” w wojsku oznaczała bowiem niezapowiedzianą inspekcję, której termin był znany co najmniej tydzień naprzód. „Ale prawdziwa panika jest przed przyjazdem paniki. Rzeczy, których nie dało się załatwić miesiącami, nagle załatwia się w jedną godzinę. Żony szefów kompanii szyją biało-czerwone opaski dla dyżurnych, jeśli ich nie ma w magazynie. Po raz kolejny maluje się na biało krawężniki, a papier toaletowy zastępuje pociętego na paski Żołnierza Wolności”11.
Od tygodnia w szkole panował bajzel nie do opisania, gdyż wybierał się do nas z niezapowiedzianą wizytą sam Generał z Warszawy. Szczęśliwie jesień miała się ku schyłkowi i nie musieliśmy obierać drzew z liści, same opadły. Ale i tak roboty nie brakowało.
Nasz porucznik zintensyfikował ćwiczenia, gdyż generalska inspekcja zawieszała chwilowo zasady zdrowej wewnętrznej rywalizacji na rzecz prawdziwego współzawodnictwa między pododdziałami i porucznik węszył szansę na wykazanie się. W tej sytuacji wprost nie miałem sumienia poinformować go, że rano, podczas zajęć z taktyki, wylał mi się w kieszeni czerwony mazak i paradowałem z wielką krwawą plamą na udzie. Ale porucznik sam ją wypatrzył, tak bardzo rzucała się w oczy.
– O nie! – jęknął z umęczoną miną. – I to znowu wy, podchorąży… Nie mam już do was siły. Idźcie do szefa kompanii, niech wam wyda nowe spodnie.
– Już byłem, obywatelu poruczniku – rzekłem markotnie. – Przekopaliśmy cały magazyn. Nie ma spodni na stanie.
– No to zróbcie coś z tą plamą! Wytnijcie ją, wyhaftujcie, zamalujcie, tylko, na miłość boską, niech tak nie szczypie w oczy!
Zamalowałem plamę zielonym mazakiem. Z daleka jeszcze jakoś uszła, ale z bliska wyglądała nawet gorzej niż wprzódy.
Tymczasem Generał z Warszawy zapragnął obejrzeć nasze popisy strzeleckie. Na wszelki wypadek nie wydano nam ostrej amunicji. Mieliśmy strzelać na symulatorze. Prawdziwymi karabinami do prawdziwej tarczy, ale bez naboi. Jednak monitor umieszczony za naszymi plecami i sprzężony z odpowiednimi przyrządami, bezwzględnie ukazywał celność naszych „strzałów”.
Popisy kolegów z I kompanii wprawiły Generała w stan wzburzenia. Ukoiło go nieco objechanie grubymi słowy zastępcy dowódcy naszej szkoły, pułkownika, którego jedyną winą był wygląd i maniery przypominające angielskiego dżentelmena starej daty.
Jak zwykle poszedłem strzelać w ostatniej parze. Generał był mocno znudzony, zawodami przejmowali się już tylko nasi bezpośredni przełożeni.
– Dobrze jest – szepnął cicho do naszego porucznika jego kolega, dowódca 2-go plutonu. – I kompania prowadzi nieznacznie, mamy szansę ich wyprzedzić, jeśli tylko ci tutaj nie zapieprzą.
– Zapieprzą – odszepnął nasz porucznik zrezygnowanym tonem. – To największe łajzy w moim plutonie.
Nie przejąłem się tym bezwstydnym brakiem zaufania, bo byłem zbyt zajęty ukryciem plamy, żeby nie wybiła oka Generałowi. W rezultacie przybrałem najpokraczniejszą z możliwych postawę strzelecką. Mój kolega szybko oddał swoje pięć strzałów i opuścił strzelnicę, ale mnie się nie spieszyło. Skończywszy, odmeldowałem się w miarę poprawnie i rakiem, zasłaniając nieszczęsną plamę, wycofałem na zewnątrz.
Już po inspekcji porucznik wywołał mnie przed szereg.
– Podchorąży – rzekł uroczyście. – W nagrodę za bezbłędne strzelanie otrzymujecie trzy dni urlopu!
– Ku chwale Ojczyzny, obywatelu poruczniku! – wrzasnąłem.
– Nie cieszcie się tak – zgasił mnie. – Podziękujcie Generałowi, bo ja bym wam chętnie wlepił ZOMZ12 . Za tę ohydną plamę. Wstąp!
Gdy maszerowaliśmy do koszar zauważyłem, że nasz porucznik i jego kolega z 2-go plutonu po raz pierwszy nie idą razem.
– To przez ciebie – wyjaśnił mi mój kolega. – Tamten uważa, że nasz porucznik zrobił go w konia. Ma w plutonie snajpera, nie puścił o tym pary z gęby, no i zebrał pochwały od samego Generała z Warszawy.
Tak to jest w wojsku. Nigdy wszystkim nie dogodzisz.

UWAGA DLA ZAINTERESOWANYCH: Jeden rozdział Fali, Służba wojskowa jako inicjacja, doczekał się publikacji w piśmie Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie „Konspekt”, nr 2/2011 (39).

Fala, rzecz o kontrkulturze żołnierskiej z dorzecza Wisły – naukowa (opatrzona przypisami), acz przystępnie napisana (wespół z autorową) książka o koszmarnym fenomenie, do niedawna będącym zmorą polskiej armii, której (książki, nie fali) warstwę merytoryczną tworzy praca magisterska (obroniona pod kierunkiem prof. Czesława Robotyckiego) Janiny Róży Wollny, zaś współautor jest winowajcą (opartych na własnych doświadczeniach) nienaukowych przerywników w rodzaju tego (kliknij).

Komentowanie wyłączone