Gdyby kózka nie skakała…

Kazimierz [Wielki] był już stary jak na owe czasy, dobiegał bowiem sześćdziesiątki. „Był to mężczyzna wysoki, tęgi, którego twarz budziła szacunek. Włos miał obfity i kręty, broda opadała mu na piersi. Jąkał się trochę, ale głos miał donośny. Okazywał skłonność do ucztowania i innych uciech. Niemało troski poświęcał temu, co je i pije i to przez całe życie zgodne ze świadectwem tych, którzy go znali w młodym wieku i potem, już jako człowieka starego”, powiada Długosz. Bardzo też lubił polowania.

Zdarzyło się razu pewnego, w sam dzień narodzin NMPanny, że Kazimierz bawiąc w Przedborzu na Sandomierszczyźnie, zamiast dzień święty święcić, kazał zaprzęgać wóz i wybierał się na łowy, lecz dworzanom jakoś udało się go odwieść wreszcie od tego bezbożnego zamiaru. Atoli któryś niecnota powiadomił króla, że w pobliskim lesie mieszka pewna hoża łania. W Kazimierzu krew zawrzała, na łanie bowiem, mimo podeszłego wieku, był gotów polować o każdej porze.

Kazał sobie natychmiast podać konia i wyruszył na poszukiwanie owej łani. Po drodze jednak wypłoszył jelenia i w pościgu za nim spadł z wierzchowca, który się pod nim wywrócił, łamiąc jeźdźcowi lewą nogę w goleni. A ponieważ Kazimierz „był tęgi i stary, tak ciężko się potłukł, że można go było przewieźć jedynie na wozie, który ledwie zdobyto w pobliskiej wsi”. Potem dostał gorączki, ale kiedy go opuściła, zaraz kazał się wieźć do Sandomierza, wbrew radom swego nadwornego medyka, mistrza Henryka z Kolonii. Po drodze zajadał się owocami, orzechami laskowymi i łakociami, czego lekarz stanowczo mu wzbraniał, tudzież już w Sandomierzu natychmiast udał się do łaźni, co również miał surowo wzbronione przez rzeczonego medyka. Jak więc Henryk przepowiedział, gorączka powróciła, lecz mimo to Kazimierz ruszył do Krakowa i zaraz o milę za Sandomierzem opił się zimną wodą. No i nabawił zapalenia płuc (tak się dziś przypuszcza, bo wówczas tej choroby nie umiano rozpoznawać).

W ciężkim stanie przewieziono króla do dworu rycerza Grota w Chrobrzu, a stamtąd, wciąż rozpalonego, sami zaprzęgłszy się do wozu, wierni dworzanie odwieźli chorego do klasztoru Cystersów w Koprzywnicy, gdzie przebywał 8 dni ślubując odbudowanie katedry płockiej w zamian za wyzdrowienie. Ten pobożny ślub zrobił mu lepiej niż przepisane lekarstwa. Kazał się wieźć do miasteczka Osiek i podać sobie syconego miodu. Mistrz Henryk gwałtownie się temu sprzeciwił, ale drugi lekarz króla, mistrz Mateusz z Krakowa, który się właśnie był objawił, nie widział w tym nic zdrożnego.

IMAGINACJA 24

Ówczesny stan wiedzy medycznej był tak niski, że doprawdy trzeba było mieć końskie zdrowie, żeby przetrzymać przepisaną kurację. Już jeden lekarz w zupełności wystarczył do wysłania chorego na tamten świat, a dwóch czyniło wyzdrowienie pacjenta po prostu niemożliwym.

Kazimierz, oczywiście skwapliwie skorzystawszy z rady Mateusza, zadysponował:

– Miodu!

– W żadnym razie! – zaprotestował mistrz Henryk z Kolonii.

– Jak najbardziej – powiedział mistrz Mateusz z Krakowa.

Bo ówcześni lekarze, całkiem jak dziś, mieli różne poglądy na tę samą chorobę i każdy leczył ją na swój sposób.

Zwycięstwo Mateusza było krótkotrwałe, gdyż Kazimierz, zaaplikowawszy sobie solidną porcję zalecanego lekarstwa, zaraz zaczął gorączkować na powrót. Nieprzytomnego przewieziono do Nowego Miasta Korczyna. Tutaj oba konowały, łypiąc na siebie koso, znów jęli się licytować, wadzić i przechwalać swymi umiejętnościami, koniecznie pragnąc udowodnić wyższość szkoły kolońskiej nad krakowską i odwrotnie.

– Krwi by upuścić ze sześć uncyj… – mruknął mistrz Henryk, podnosząc do światła szklaną flaszkę z królewskim moczem i uważnie się w nią wgapiając.

– Ha! Też ci wyborny koncept! Driakwi tu trzeba i to utartych z wysuszonej podeszwy, pomiotu wilczego, co na krzaku ugrzązł, ale nade wszystko z węża tudzież żaby w garncu na wolnym ogniu ususzonej i to rozpuszczone w wodzie choremu do picia dwa razy dziennie dawać! – zawyrokował mistrz Mateusz.

– Driakwi! Paradne! Wasze, chyba na prowincji medycynę studiowałeś! Borsuczym albo psim sadłem piersi trza natrzeć, ot co! – wyśmiał średniowieczne zabobony kolegi bywały w świecie mistrz Henryk.

– Sadło! Kiedy chorość w żołądku ma swą siedzibę i do płuc się podkrada?! – szydził z Henryka mistrz Mateusz.

– W żołądku! Oj, trzymajcie mnie, ludziska, bo zaraz padnę trupem! Tu ciepłych i wilgotnych kataplazmów trzeba, boć wszelka dolegliwość z waporów pochodzi! – upierał się Henryk.

– Znam ja miksturę jedną, co cuda czyni! – pochwalił się Mateusz.

– Ja zaś balsam przewyborny, jako panaceum na wszelkie dolegliwości skutkujący – nadął się Henryk.

– A może…

– A gdyby tak…

– Lewatywa?

– Lewatywa!

I wyjątkowo zgodnie zaaplikowali pacjentowi przeczyszczenie, co było zabiegiem zdumiewającym w przypadku zapalenia płuc.

Po zażyciu miodu Kazimierz znów zaczął gorączkować i nieprzytomnego powieziono do Nowego Miasta Korczyna. Dopiero tutaj obaj lekarze doszli do porozumienia i wspólnie zaordynowali pacjentowi… lewatywę. Po przeczyszczeniu, o dziwo! Kazimierz poczuł się lepiej, bez niczyjej pomocy siadł na wóz i pojechał do Opatowa. Tu zabawił wiele dni, stan mu się poprawił i koniecznie zapragnął ruszać do Krakowa. […]

Komentowanie wyłączone