Jak Henryk dał drapaka

Kwękający już podczas pożegnania z Henrykiem Karol IX słabł w oczach, a Katarzyna Medycejska coraz bardziej ulegała popieranym przez Hiszpanię Gwizjuszom, czyhającym na schedę po Walezjuszach. Ich nieudolne rządy spowodowały krach finansów państwowych, a srebro francuskie bardzo potaniało w stosunku do złota, więc zbiedniałą Francja nie była w stanie wypłacać Henrykowi jego zobowiązań wobec Polaków. Jedyną nadzieję na wyjście z trudnej sytuacji Katarzyna wiązała z ukochanym Henrykiem, dlatego na wszystko zaklinała go, by ożenił się z Anną Jagiellonką, zostawił ją w Polsce jako regentkę i czym prędzej wracał do Francji.

Informację o śmierci lubiącego widok krwi brata Karola (za karę pocił się krwawym potem konając na suchoty, doglądany jedynie przez starą nianię), tylko o dwa tygodnie spóźnioną, przywiózł do Krakowa w połowie czerwca poseł cesarski Andrzej Dudycz. Było to dzień po wielkim balu na zamku, który potraktowano jako niemal oficjalne zaręczyny Henryka z Anną. Zaraz potem na Wawel dotarł umyślny od Katarzyny, błagającej syna o powrót. Tylko on mógł zaradzić wojnie domowej, bowiem okrucieństwo Katarzyny, istnej wiedźmy w czarnych sukniach, na prawo i lewo mordującej przeciwników politycznych sprawiło, że stronnictwo protestanckie zyskiwało na popularności i szykowało się do zamachu stanu i przejęcia władzy.

Przyboczni zaufani senatorzy, zapytani o zdanie, opowiedzieli się jednak za zwołaniem sejmu i uzyskaniem jego zgody na wyjazd. Ale Henryk nie mógł tak długo czekać, więc postanowił uciec. Był przecież Francuzem, a ojczyzna w potrzebie go wzywała, choć chętnie zatrzymałby Polskę na doczepkę.

Około 1. w nocy z 18 na 19 czerwca wymknął się samopięt ukradkiem ze swej komnaty (tylnym wyjściem ukrytym za gobelinem) z najzaufańszymi: lekarzem Mironem, kapitanem swojej gwardii przybocznej Mikołajem de Larchantem, dworakiem de Souvré i lokajem Janem du Halde. Jeden z nich, wyłudziwszy wcześniej klucze pod pozorem schadzki na mieście, poprowadził uciekinierów do bocznej furty wychodzącej na Kazimierz, strażnikom przedstawiając zakutanego w płaszcz króla jako „kapitana Lamotte”.

Po czym brzegiem Wisły przedostali do Zwierzyńca, gdzie przy opuszczonej kaplicy czekało kilku dworzan z wierzchowcami (rozstawne konie zapewnił pewien kupiec krakowski, z powodu czego potem go prześladowano) i od razu ruszono z kopyta w stronę śląskiej granicy. Na następnym przystanku w umówionym miejscu mieli czekać Pibrac i szambelan Rene de Villequier z przewodnikami i tłumaczami, jednak zmylili drogę, bo nie tylko mieli do niczego przewodników i tłumaczy, ale i nie mogli zastosować polskiego powiedzenia – koniec języka za przewodnika (uczcie się obcych języków!). Uciekinierzy pogubili się więc w gęstym lesie za Lanckoroną, gdzie zwalone pnie tarasowały i myliły drogę. Jadący przodem Larchant i Souvre natknęli się w lesie na ubogą chatę samotnego drwala. Wystraszony, zgodził się zostać przewodnikiem, gdy skusili go francuskim złotem. Odtąd stale pędzono galopem, o świcie dotarłszy do Zatora. Tu wyczerpany Henryk zarządził popas, natarł sobie skronie winem, resztę trunku zaaplikował do wewnątrz i kazał gnać dalej. W Oświęcimiu odnaleźli się Pibrac z Villequierem. Granica była tuż, ale też słychać już było odgłosy pościgu.

IMAGINACJA 2

Okazało się bowiem, że opuszczającego chyłkiem Wawel „kapitana Lamotte” rozpoznał bystry kucharz Antoni, gdy uciekinierzy wykradali się przez piekarnię. Zaniepokojony, popędził obudzić kuchmistrza koronnego Dominika Alamaniego, ale ten zbył jego obawy:

Tak jest prawie każdej nocy. Nudzi się Miłościwy Pan, to i wymyka cichcem na miasto na wino, a może i gorzałkę, albo jeszcze co inszego. Wszyscy to wiedzą.

Na gorzałkę to chyba nie, bo zacną beczułkę okowity dzierżył pod pachą, dobrze widziałem.

A to ci dopiero – zafrasował się ochmistrz. – Słyszałem jak powiadał, że nasza starka smakuje niczym ichni koniak i że jak będzie kiedy jechał do Francji, to weźmie ze sobą choć antałek dla porównania. To mi zaś przypomniało, że poginęły też wszystkie widelce z królewskiej zastawy. A wiem, że najjaśniejszemu panu wielce owe włoskie instrumenta przypadły do gustu i zapowiedział, że koniecznie trzeba z nimi poznajomić Francuzów, bo ponoć żabojady ich nie znają. Razem wziąwszy, rzecz jest wielce podejrzana!

Uznawszy sprawę za poważną, Alamani dał znać podkomorzemu krakowskiemu Janowi Tęczyńskiemu. Czujny podkomorzy widać zwęszył pismo nosem, bo w przeciwieństwie do wojewody krakowskiego i reszty magnatów ucztujących i upijających się właśnie w sztok, siedział przy królu tej nocy, dopóki Henryk nie udał, że usypia.

– Przebóg! Król chce uciec do Francji! Podejrzewałem to! – choć niewyspany, Tęczyński natychmiast zerwał się na równe nogi, gdy ochmistrz powiedział mu co i jak.

Nikt nie odpowiadał na pukanie, więc wyważono drzwi do komnat królewskich, gdzie zastano tylko paziów, błagających o wybaczenie:

Łaski! Jego królewska mość zabronił nam otwierać komukolwiek pod karą gardła!

Co robić? – miotał się pan podkomorzy w desperacji.

W końcu pobiegł do komnaty biesiadnej, gdzie tej nocy ucztowali godniejsi od niego.

A niech jedzie! Krzyżyk na drogę – wymamrotał pan Piotr Zborowski, wojewoda krakowski, gdy wreszcie udało się go dobudzić, po czym z powrotem złożył obolałą głowę w torcie, czyli jak wówczas mówiono „kręconym cieście”.

Napiłbym się! – wystękał marszałek koronny Andrzej Opaliński, mętnym wzrokiem zaglądając do pustej flaszki. – Przysiągłbym, że ostał się jeszcze jeden antałek starki…

Właśnie o to idzie! – zawołał zrozpaczony Tęczyński. – Najjaśniejszy pan zabrał starkę i widelce, i przebiera się do Francji!

Zabrał starkę! Łapaj złodzieja! – wrzasnął marszałek nadworny Andrzej Zborowski, który właśnie się ocknął i wypełzł spod stołu.

I całe towarzystwo rzuciło się biegiem na dziedziniec.

Na koń! – ryknął pan wojewoda, ale gdy mu go podstawiono, zaraz z niego spadł i usnął na dobre.

Królestwo za konia! – wrzeszczał pan marszałek koronny, bo choć już od dobrej chwili siedział w siodle, to wciąż tego nie zauważył.

Łapaj złodzieja! – powtórzył swoje pan marszałek nadworny i tak zamaszyście dosiadł swego wierzchowca, że przeleciał na drugą stronę i już tak został.

– Za mną! – krzyknął w tej sytuacji podkomorzy Tęczyński do garści nadwornych Tatarów i na ich czele wreszcie ruszył w pogoń. Ale też błądził po drodze i dlatego nie dopadł zbiegów przed granicą. Plując sobie poniewczasie w brodę, bo sam podarował królowi znakomitego rumaka, którego dogonić było bardzo trudno.

Gdy Tęczyński z Tatarami wjeżdżał do Oświęcimia jedną bramą, drugą opuszczali miasto Francuzi. Za Oświęcimiem znów zgubił się Pibrac, straszny fajtłapa, nawet jak na uczonego. Zabłąkany w puszczy, obrabowany przez chłopów, którzy zabili mu sługę, uniknął śmierci siedząc po uszy w bagnie, podczas gdy napastnicy ciskali weń strzały i kamienie. Dopiero w nocy wylazł z topieli, zostawiając w niej buty i pończochy, i na bosaka dowlókł się do jakiejś drogi, gdzie został cudownie uratowany przez pewnego magnata, pana referendarza Karnkowskiego. Odwieziony w jego karecie, trafił najpierw do Krakowa, gdzie musiał wysłuchać wyrzutów, ale potem dostał krzyżyk i zaopatrzenie na drogę oraz karocę aż do Wiednia. Nie czekając na niego, król z towarzyszami dotarli do drewnianego mostu na Wiśle, oddzielającego Polskę od cesarstwa. Henryk pomknął dalej, a jego ludzie porąbali most i spławili go z prądem.

W tejże chwili dopadł ich starosta oświęcimski, biegnąc na piechotę przez pola i łąki na skróty i dlatego wyprzedziwszy zmieniającego wierzchowce Tęczyńskiego, który go o ucieczce króla powiadomił. Ujrzawszy króla po drugiej stronie rzeki (i granicy) biedny starosta zrzucił ubranie i skoczył do wody, wołając:

„Serenissima Majestas, cur fugis?” – czyli: „Najjaśniejszy Panie, dlaczego uciekasz?” […]

Komentowanie wyłączone